Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

piątek, 9 marca 2018

Dojazdówka do Budapesztu.



Nieoczekiwanie, po wycofaniu się z dalszej jazdy Marcina, zostałem sam. Sam pośrodku obcego mi kraju  z dala od domu. Nie ukrywam, było mi łyso... Nie miałem nawet map potrzebnych do dalszej jazdy. Ta z której aktualnie korzystałem z racji mojego przemieszczania się, była już bezużyteczna. Na szczęście jechałem dość dobrze oznakowaną drogą nr. 3 - kierunek Zagrzeb, więc z nawigowaniem nie było problemu. Na jednym z tutejszych cepeenów udało mi się wreszcie dokupić brakujący fragment Chorwacji. Teraz, już bez przeszkód, mogłem gnać przed siebie.

Tego samego dnia, jeszcze na dworcu w Rijece wpadłem na szalony pomysł, by olać Budapeszt, gdzie zaplanowana była meta i spróbować dojechać na kołach do samego domu - całe 1200 km. Żeby plan się powiódł musiałem robić przez kolejne 7 dni po 170 km dziennie. SZALEŃSTWO - nigdy wcześniej tak nie jechałem. Wiedziałem, że lekko nie będzie, ale... kręciło mnie to :) Zdecydowanie lubię rywalizację, nawet z samym sobą :)
Z tą myślą w głowie gnałem jak szalony sprawnie "łykając" kolejne wzniesienia. Wreszcie nic ani nikt mnie nie ograniczał. Tylko ja, osiołek i szosa. Buzująca w żyłach adrenalina pchała mnie do przodu jak najlepszy dopalacz.

Na krótką chwilę (jakieś 3 minuty) zatrzymałem się w Karlovac.

Tego dnia wykręciłem niecałe 150 kilometrów. Wiem, mogłoby być lepiej, ale biorąc pod uwagę późny start, potem ponad godzinny postój w Rijece, kłopoty ze znalezieniem właściwej drogi wyjazdowej z miasta i na koniec olbrzymia góra, prawie tysiąc metrów w pionie, to i tak wynik dobry. 

Nazajutrz z zamiarem natrzaskania jak największej ilości kilometrów wstałem o 7.00. W zasadzie, to o tej godzinie już byłem w siodle. Jechało mi się fantastycznie. Zatrzymywałem się jedynie na siusiu, czasem pstryknąć fotkę, coś zjeść i na zakupy. Te ostatnie robiłem zazwyczaj w marketach, które podobnie jak i u nas można spotkać na każdym kroku. Przyjąłem zasadę, że CO MA BYĆ TO BĘDZIE. Chodziło o osła, którego pod moją nieobecność ktoś mógł podprowadzić. Na szczęście nic złego się nie stało. 

Po osiemdziesięciu kilometrach od startu już byłem w stolicy Chorwacji.  Zagrzeb to wielki, smutny, brudny i śmierdzący spalinami moloch. No dobra... starówka jest ładna, ale klucząc po niewygodnych DDR-ach straciłem ze 3 godziny i o dobrym kilometrażu chyba mogę zapomnieć.  W ogóle zaznaczyć muszę, że infrastrukturę rowerową mają bardzo marną. Kilkucentymetrowe krawężniki na ścieżkach rowerowych to jakieś nieporozumienie, a nawierzchnia samych ścieżek również pozostawia wiele do życzenia.

  Teatr Narodowy w Zagrzebiu.



Na starym mieście byłem dosłownie kilka chwil. Wiem... potraktowałem Zagrzeb po macoszemu. Totalnie na odpieprz się. Żeby nie było, że nie byłem. Bo niby byłem, ale tak naprawdę można uznać, że mnie tam nie było. Wybaczcie, ale miałem wtedy tak silne postanowienie jazdy, z nastawieniem na dobry wynik, że o niczym innym nie myślałem. No i z tego myślenia (i kręcenia) wynik wyszedł całkiem imponujący. Na koniec dnia zanotowałem dystans 193,81 km. 

Przez kolejne dni tak naprawdę niewiele się działo. Aha... z rzeczy istotnych, porzuciłem myśl jazdy bezpośrednio do domu. Zatęskniło mi się za domem, a i koczowanie gdzieś po krzakach na dłuższą metę też mnie trochę dołowało, więc Budapeszt na powrót stał się moją metą. Przez ostatnie kilka dni uwinąłem się z jazdą do tego stopnia, że podróż mającą trwać pierwotnie 15 dni, skróciłem do 12.

     
Jeszcze po stronie chorwackiej zainteresowało mnie dziwne, zadaszone COŚ... (zdjęcie powyżej)
"Coś" było prawie na wszystkich podwórkach, co tylko potęgowało moją ciekawość. Ciekawość ciekawością, ale głupio mi było tak ordynarnie pstrykać zdjęcia na czyjejś posesji, a zapytać się też nie było kogo. Na szczęście trafiła się posesja niezamieszkana na której, a jakże, też dziwna budowla stała. Przystanąłem z zamiarem zrobienia zdjęcia i nagle okazało się, że pozornie pusta wieś wcale nie jest taka pusta. Dwa domy dalej wyszedł starszy dziadek głośno pokrzykując w moim kierunku. Przezorny sąsiad bez mała mnie wylegitymował, a ja wyjaśniłem, że nie mam złych zamiarów. Przy okazji dowiedziałem się, że tajemnicza konstrukcja to sprzęt do kukurydzy i (chyba) jej suszenia. Tak zrozumiałem. 

   Granica chorwacko-węgierska.
Po stronie chorwackiej pusto, ale Węgrzy mnie przetrzepali. Gruby policjant kazał mi zdjąć kask i okulary, po czym dłuższą chwilę porównywał moją facjatę ze zdjęciem w dowodzie. A jedno i drugie znacząco się różni. Zdjęcie pochodzi jeszcze z czasów, kiedy nie byłem brodaczem :-) Wprawne oko węgierskiego misiaka pomimo różnic rozpoznało, że ja to ja i mogłem ruszać w dalszą podróż.

Tam nie jadę :)

Węgierskie morze słoneczników.

Długo zastanawiałem się, którą linię brzegową Balatonu wybrać. Północną czy południową. Południowa, podobno gwarna, pełna letnich kurortów i płaska. Północna nieco spokojniejsza i górzysta. Wybrałem południową, przede wszystkim ze względu na dużo krótszy kilometraż. 
Tutejsi włodarze maksymalnie ułatwili życie zmotoryzowanym letnikom, ale niestety kosztem rowerzystów. Droga nr. 7 mimo niezbyt wielkiego ruchu jest dla nas niedostępna. Informujące  o tym znaki zakazu rozmieszczone są co kilkaset metrów. Alternatywą jest ścieżka rowerowa, ale trochę pokręcona. Nieustannie lawirowałem pomiędzy szosą główną, lokalną, przejazdami kolejowymi, kempingami, a plażą. Najmniejsza dekoncentracja oznaczała błąd i konieczność cofania się, bo źle pojechałem. Miałem tak wiele razy. Jestem pewien, że w wielu przypadkach przyczyną tego było niedostatecznie czytelne oznakowanie ścieżki lub zupełny jego brak. Niedogodności rekompensowały widoki i kąpiele w przyjemnie chłodnym Balatonie. Te ostatnie nie wszędzie były możliwe. Zdecydowana większość linii brzegowej to prywatne grunty, ale trafiają się też takie niby dzikie plaże. 


Górzyste północne wybrzeże Balatonu.

Wieczorem było już dostatecznie pusto, by móc swobodnie się wypluskać.

Ostatniego dnia podróży moja droga splotła się z drogą dwóch innych sakwiarzy. 
Pierwszym napotkanym był Fin. Jechał samotnie trasą podobną do mojej. Popatrzyłem na blądasa zastanawiając się, w co on się pcha. Tam w Skandynawii pewnie miał fajnie... chłodno. A tu Żar... Odczucia ludzi z północy, co do wysokich temperatur zapewne są gorsze, więc nie zazdraszczam, ale jednocześnie rozumiem i podziwiam. 

Kolejnego podróżnika spotkałem kilka godzin później. Okazał się nim Polak ! Marcin Długopolski z Ząbkowic Śląskich. Standardowo padły pytania skąd, dokąd itd. Marcin wyruszył kilkanaście dni temu z rodzinnego domu, a na pytanie dokąd, odpowiedział tajemniczo:

- ja to grubo... - pętelkę robię.
- dookoła Europy ? - drążyłem.
- świata... dookoła świata - odpowiedział.

Marcin Długopolski w drodze dookoła świata.

 
Przebił wszystkich !!! 
A przypomnę, że parę ciekawych osób spotkaliśmy. Tak na szybko:
  • grupa pięciu Chinek. Co ciekawe, panie podróżowały na czymś w rodzaju naszych składaków. Spotkaliśmy je w Puli. Na swoje tournee po Europie przeznaczyły 3 miesiące.
  • para Francuzów (chłopak z dziewczyną). Ich podróż, to jeszcze większe przedsięwzięcie. Na pojeżdżenie i dotarcie do Azji przeznaczyli sobie uwaga... 2 lata !
Marcin przebił wszystkich. Jego podróż z tego co mówił, miała potrwać aż 5 lat. Oczywiście z początku nie dowierzałem, bo niby na jakiej podstawie. Ja też mogłem powiedzieć, że właśnie wracam z księżyca. Uwierzyłem, kiedy zobaczyłem jego fejsbukową stronę Rowerem przez świat. On naprawdę jedzie... polecam, śledźcie i lajkujcie bo Marcin, to kapitalny gość. No i trzeba mieć wielkie jaja, by porwać się samotnie na taką eskapadę. SZACUN !

... i to by było na tyle.


Po 12 dniach podróży, pokonaniu 1545 kilometrów, zjedzeniu niezliczonej ilości bananów i wypiciu hektolitrów rozgrzanej od słońca wody - zameldowałem się w Budapeszcie. Szczuplejszy o całe 6 kilogramów :)

Ze względu na dystanse, najciekawiej przedstawiają się ostatnie cztery dni, kiedy jechałem już sam.
Trochę pogoniłem :)  i tak kolejno:

1 dzień - 145,01 km.
2 dzień - 193,81 km.
3 dzień - 190,97 km.
4 dzień - 155,11 km.

  Stolica Węgier i ja na tle słynnego parlamentu. 

Osiołek mimo podeszłego wieku spisał się wzorowo, bez najmniejszej awarii.




Treść była ciekawa ? Podziel się:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).