Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

środa, 31 stycznia 2018

O tym, że nie zawsze świeci słońce - dosłownie i w przenośni.



Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, co musiałoby się wydarzyć w trakcie podróży, by skutecznie zniechęcić się do dalszej jazdy ? Deszcz, ciągłe awarie, choroba, bezpieczeństwo, a może kłótnie ?...  Mnie coś takiego spotkało w Rijece. Momentalnie odechciało mi się wszystkiego. Co prawda z nieba nie spadła ani jedna kropla deszczu, rower ani razu nie odmówił posłuszeństwa, byłem zdrowy i jak najbardziej chętny kontynuować podróż, dodajmy bezpieczną podróż. Kłótnie ?... no dobra... było ich trochę, ale też nie do tego stopnia by przerywać w połowie wyprawę. I nie tyle kłótnie, co bardziej wymiana zdań i poglądów. A jednak tamtego pamiętnego dnia ciemne chmury zebrały się nad moją głową.


To był mniej więcej tysięczny kilometr naszej wspólnej podróży i dokładnie półmetek rowerowego urlopu. Jechaliśmy jak co dzień i nic nie zapowiadało, że coś miałoby się w tej materii zmienić. Tymczasem... na jednym z postojów tuż przed Rijeką mój kolega i towarzysz podróży Marcin, ze stoickim spokojem oznajmił, że... KOŃCZY PODRÓŻ.  Że przesiada się na pociąg i wraca do domu.

Powtórzyła się sytuacja sprzed dwóch dni, kiedy to w Trieście musiałem stawać na głowie by kompana zmotywować do jazdy. Wówczas silnym argumentem była Istria, ale tym razem asy w rękawie mi się skończyły, już nawet nie próbowałem dyskutować. On naprawdę tu zaplanował sobie metę. Dodał zresztą, że decyzje swą przemyślał i jest ostateczna. Wszystko przez tropikalne upały...

    Dworzec kolejowy w Rijece.

Zostałem brutalnie postawiony pod ścianą, pozostawiony sam sobie z decyzją co dalej. Nie ukrywam, byłem w duchu wściekły. Nigdy wcześniej nie zdarzyła mi się podobna sytuacja. Wspólna podróż powinna trwać od startu do mety, zaplanowanej wcześniej mety - to taka niepisana zasada. Z drugiej strony rozumiałem go, nie robił tego specjalnie czy na złość.  Jedno wiedziałem... jak też się wycofam, to będę tego żałował... i to bardzo.

Musiałem wziąć pod uwagę wszystkie ZA i PRZECIW i szybko podjąć decyzję. Łatwo nie było...

Za:

  • Była niedziela, przede mną jeszcze pełny tydzień urlopu i ponad 500 km do Budapesztu - wystarczająco dużo czasu, by to przejechać. 
  • Drugie "za" to fakt, że jestem ambitnym facetem. Marcinek namawiał mnie żebym zabrał się z nim - pociągiem, ale znam siebie... Moja ambicja jest tak wielka, jak poczucie wstydu, gdybym to ja miał kompana na pastwę losu zostawić. Żałowałbym natychmiast z chwilą wejścia na pokład pociągu. 
  • Samotne podróże, to dla mnie chleb powszedni. W roku 2015 i 2016 miałem okazję. Nie było wówczas chętnych, ale nie poddałem się. Ruszyłem przed siebie. Tyle tylko, że wtedy to było po Polsce. 

Przeciw:

  • Nie lubię podejmowania ważnych decyzji od tak, na pieńku. Jestem spontaniczny, ale te ważne wolę na spokojnie przemyśleć i się przygotować. Gdybym wcześniej wiedział, że będę musiał część tej zagranicznej trasy przejechać samotnie, to być może nie zdecydowałbym się... 
  • Jak wyżej... nie byłem przygotowany. Przede wszystkim brakowało mi dokładnych map regionów przez które miałem jechać. Ale... mapy można przecież kupić po drodze :)
  • Mój angielski daleki jest od ideału. Pracuję nad tym, ale jestem zbyt wielkim leniem i nauka idzie słabo. W tym miejscu przypomniała mi się moja nieżyjąca już ciotka. Na skutek fatalnej pomyłki nikt nie odebrał jej z lotniska. Języka ni w ząb nie znała, ale... poradziła sobie :)
  • Zwyczajnie po ludzku miałem cykora... że nie dam rady, że mnie napadną, okradną, że rower mi się zepsuje, że zabłądzę... 
Mimo, że "przeciw" wyszło więcej niż "za" - wygrała ta moja WIELKA ambicja. W duchu stwierdziłem, że w końcu jestem pośród ludzi, a że nie gadają po Polsku... co za różnica :)  i w ogóle... martwił się będę później. Natychmiast zrobiło mi się lepiej, uwierzyłem w siebie i momentalnie złapałem wiatr w żagle. Przyznam się, że wtedy wpadłem na jeszcze jeden szalony pomysł. Olać autokar w Budapeszcie i spróbować dojechać  na dwóch kółkach bezpośrednio do domu - całe 1200 kilometrów !

Niestety, już na samym początku ziściła się jedna z moich obaw... ZABŁĄDZIŁEM. Miałem problemy z odnalezieniem właściwej drogi wyjazdowej z miasta. Na poszukiwania straciłem ponad dwie godziny. Jakby tego było mało, na niebie od zachodu coś zaczęło się tworzyć. Synoptycy mieli rację - szła burza. Ruszając z Rijeki nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka. Marcin wyposażony we wszystkie możliwe gadżety elektroniczne zdążył mnie ostrzec przed jakimś sporym podjazdem, ale nie zwróciłem na to wielkiej uwagi. W końcu od tygodnia cały czas zmagaliśmy się z jakimiś podjazdami, więc jeden mniej czy więcej... co za różnica.
Właściwa droga okazała się dla mnie prawdziwą próbą sił, charakteru i hartu ducha. Miałem przed sobą... uwaga... DWUDZIESTOKILOMETROWY podjazd !!! Z poziomu morza musiałem wspiąć się na wysokość prawie 900 m.n.p.m. W mojej rowerowej karierze  to zdecydowanie najcięższy podjazd. Jeszcze gorsza była burza, która jakby na moment się zatrzymała, ale wciąż ją widziałem i słyszałem. Błyskało się i grzmiało, na szczęście nie bezpośrednio nade mną. Nie wiedząc ile jeszcze mi wspinaczki zostało, wciąż brnąłem pod górę. Pamiętam jak kierowcy samochodów trąbili na mnie wskazując palcem w stronę nieba. Bałem się... Wiem, że najrozsądniejszym wtedy byłoby zjechać z powrotem na dół i tam przeczekać, ale nie chciałem zmarnować. wysokości na jaką już wjechałem. Wlekłem się więc dalej pod górę... chyba nigdy wcześniej tak często nie zerkałem w niebo.

 Delnice, najgorsze za mną.

 Jezioro Lokvarsko.

Opatrzność chyba nade mną czuwała. Dość długo męczyłem się z tą górą. Cały czas w bliskim sąsiedztwie żywiołu, ale szczęśliwie nie spadła na mnie kropla deszczu, ani piorun we mnie nie uderzył :)  Po drugiej stronie góry pogoda zmieniła się o 180 stopni. Po burzy nie było śladu. Uciekłem jej :)

Tego dnia przez cały region przechodziły fronty burzowe. 80 kilometrów dalej miałem powtórkę z rozrywki, ale tym razem zagrożenia nie było. Miałem czas na reakcję i schroniłem się w bezpiecznym miejscu.

Przepraszam, że tym razem tak mało fotografii... pamiętam np: przepiękną panoramę Rijeki, ale cóż... nie w głowie mi były wtedy zdjęcia.  



Treść była ciekawa ? Podziel się:  

2 komentarze:

  1. W jednym na pewno jesteśmy do siebie podobni :-) Jak jest start, to meta ma być w zaplanowanym miejscu. Nie zawracam. Różne mam jednak doświadczenia. Też mi się zdarzało, że kompani rozwalali plan, bo było niby ciężko. Jakie ciężko? To nie była żadna Istria, tylko Bieszczady. Zdarzyło się i tak, że jeden kompan zapowiedział, że wraca, a drugi z miejsca ogłosił, że wraca z nim. I co się stało? Przekonałem ich jeszcze, żebyśmy pojechali chociaż kawałek, a i tak wróciliśmy wcześniej, bo mi niespodziewanie spuchło kolano :-)
    c'est la vie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, ale trudno znaleźć idealnego kompana w podróży. Jacku, nic nie stoi na przeszkodzie by gdzieś razem wyruszyć. Może akurat byśmy pasowali do siebie :)

      Usuń

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).