Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Bocian vs kapusta, czyli skąd się biorą dzieci :-)



Jak zawsze przed większą eskapadą również i tym razem dopadła mnie swego rodzaju...nieśmiałość ? niepewność ? przedwyjazdowa gorączka ? lęk przed nieznanym ?  Tym większe, bo tym razem ruszam daleko, daleko poza granice naszego kraju.  Jechać ze mną postanowił Marcin z Krakowa i... to było dobre. Bardzo dobre, bo wiadomo że we dwóch raźniej i przyjemniej. Sam chyba nie odważył bym się na taki plan - jestem zbyt wielkim tchórzem. A ten plan, biorąc pod uwagę wysokie góry jakie staną na naszej drodze, zapowiadał się bardzo ambitnie.

Dość wstępów... startujemy :-)
Do Wiednia, planowanego miejsca startu dostaliśmy się zgodnie z planem. Wielkim, czerwonym busem, podobno polskim. Jeszcze zanim ruszyliśmy Marcin poinformował mnie o problemie z tylnym hamulcem w swoim rowerze, który ponoć bardzo hałasuje. Faktycznie, przy każdorazowej próbie jego użycia wydawał z siebie przeraźliwe, nienaturalne dźwięki strasząc przechodniów. Mógł z powodzeniem robić za dzwonek :-) Prawdopodobnie podczas serwisu została przypadkiem zanieczyszczona tarcza. Kupiliśmy nowe klocki bo i one również zostały zanieczyszczone. Stare można jeszcze ratować wypalaniem. Np: w piekarniku, albo ognisku. Czasem pomaga. Nawet zamontowane da się wypalić. Najlepiej gdzieś na zjeździe... i z takim postanowieniem daliśmy starym jeszcze szansę. Może się oczyszczą...

 Na dworcu autobusowym w Wiedniu. Spakowani i gotowi do drogi.

Wreszcie opuszczamy to miasto...
"cała naprzód ku nowej przygodzie"...

Było chłodno i dość wietrznie. Kiedy wreszcie "złapaliśmy" właściwy kierunek okazało się, że wiatr mamy w plecy. Taki bonus na zachętę :-)  Mimo, że właściwe Alpy postanowiliśmy ominąć szerokim łukiem podjazdów na naszej drodze nie brakowało. 
Planując wizytę w Austrii należy wiedzieć, że wszystkie sklepy wielkopowierzchniowe są w niedzielę zamknięte. Żaden to problem, wystarczy uwzględnić to na zakupach dzień wcześniej. Poniżej ceny wybranych produktów:

chleb - 1,89 €
woda - 0,25 €
banany (opakowanie 1 kg) - 1 €
banany luz - 1,99 €

Jak widać, w tym konkretnym przypadku nie warto było kupować jednego czy dwóch bananów. Lepiej zakupić cały kilogram. Będzie to raptem pięć czy sześć sztuk, a mając w perspektywie dłuuuugą trasę i tak się nie zmarnują.

    Zdjęcie wykonane z myślą o mojej córce ;-)
Gdzieś w Austrii.

Miejscowość Eggendorf, Dolna Austria i koryto rzeki bez rzeki...


,
Po drugiej stronie mostu widoczne ślady w postaci pojedynczych kałuż. Czy to znak po niedawno płynącej tędy rzece, czy może pozostałości po opadach deszczu ? Tego nie wiemy, ale ponieważ była akurat niedziela, to tak w nawiązaniu do pozamykanych sklepów, śmialiśmy się, że rzekę też "zakręcają". Niech i ona ma wolne. 

Ale tak na poważnie (i muszę to dopisać żeby nie wyszło, że się śmieję z pozamykanych sklepów), niedziela oczywiście powinna być dniem wolnym od pracy i ja osobiście zakaz handlu w ten dzień popieram. No to ładna polityka mi teraz wyszła... ;-)
Przepraszam... nie chciałem ;-D   

W podróży lubię to, że nigdy nie wiadomo co nas czeka i co zobaczymy. A zobaczyć można naprawdę przeróżne, ciekawe, czasem dziwne rzeczy, a przy tym (jak się okazało) wiele się nauczyć. Nie na darmo funkcjonuje powiedzenie, że "podróże kształcą". I tak na ten przykład: 

Bocian kontra kapusta.


Czyli odwieczny dylemat, skąd się biorą dzieci... 
Otóż zamierzam wreszcie rozwiązać tę zagadkę pokoleń, a mity obalić... Dzieci przynoszą oczywiście bociany...    A ponieważ jednego takiego przyłapałem na gorącym uczynku, to mam na to niezbite dowody w postaci zdjęć.

 Bocian przyłapany na robocie...
Teraz już wiadomo skąd się biorą dzieci.

A kapusta ???... Głowa pusta... Kto Wam w ogóle takich głupot naopowiadał ??? ;-)

Cały czas w mniejszym lub większym stopniu dokuczały nam podjazdy. Od początku podróży prowadziła nas nawigacja Marcina i jak każda rowerowa nawigacja, również i ta za priorytet stawiała sobie omijanie szerokim łukiem ruchliwych tras na rzecz dróg lokalnych. Poza niewątpliwą zaletą jazdy bez smrodu i hałasu samochodów, wiązało się to niestety z możliwością  występowania ponadprzeciętnych wzniesień. Tym bardziej, że Alpy mieliśmy niemalże po sąsiedzku. Tak więc na podjazdy narzekał Marcin... narzekałem też i ja. Czasem pagórki były tak strome, że musieliśmy schodzić z rowerów i na nogach wpychać je na szczyt. 
Skłamał bym pisząc, że wszystko było ok. Nie było... Momentami dochodziło między nami do zgrzytów. Ja uważałem, że powinniśmy natychmiast wyłączyć to elektroniczne ustrojstwo i bardziej zdać się na normalne mapy wybierając główniejsze drogi. Marcin z kolei, pomimo że też narzekał, to jednak nadal chciał by małe pudełeczko wielkości paczki fajek  dalej decydowało jak mamy jechać.

 fot. Marcin 
  
fot. Marcin 

W takiej scenerii i nastrojach robiąc dobrą minę do czasem bardzo złej gry, dotarliśmy do granicy z Węgrami. Węgry uznawane za rowerowych speców za płaskie jak blat stołu, znów za sprawą małego pudełeczka nie do końca takie były. W ogóle tego dnia (niedziela) kursowaliśmy pomiędzy Austrią a Węgrami, by ostatecznie wjechać do kolejnego kraju - Słowenii.

 Polak - Węgier dwa bratanki. Patrząc na niebieską tablicę z napisem Węgry w ichniejszym języku zastanawialiśmy się, jak te dwa bratanki się ze sobą porozumieją :-)

Relikty przeszłości.

Lubię takie klimaty.




Treść była ciekawa ? Podziel się ?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).