Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

czwartek, 9 października 2014

Włochy - początek


  Mój samochód to stary grat, ale mimo wszystko nie chciałem go zostawiać na pastwę losu gdzieś na ulicy. Potrzebny był ktoś, u kogo można by żelastwo zostawić na tydzień. Nieoczekiwanie od księdza Mirosława, radomskiego filipina z mojej parafii, dostaliśmy namiar na jego włoskich braci z miejscowości Prato koło Florencji. To było dla nas zielone światło.
Oprócz możliwości zaparkowania samego auta, otrzymaliśmy również zapewnienie, że o pierwszy i ostatni nocleg nie musimy się martwić.  Zgodnie z ustaleniami na miejscu zameldowaliśmy się w poniedziałek późnym wieczorem.  Po krótkiej, kulawej konwersacji (bariera językowa), poczęstowani lokalnymi przysmakami poszliśmy spać.


Następnego dnia, wypoczęci ruszyliśmy w drogę, przygoda się rozpoczęła. Pierwszym problemem okazało się w ogóle wyjechanie z miasta. Prato leży pomiędzy Florencją, a Pistoią, ale wszystkie trzy aglomeracje dość ściśle ze sobą sąsiadują. Coś jak u nas na Śląsku. Włosi mają to do siebie, że na każdym skrzyżowaniu (czytaj rondzie) ustawiają oprócz konkretnego drogowskazu dziesiątki lokalnych informacji: hotel taki, a taki - tam, plac jakiś tam - w drugą stronę itd, itp. Znalezienie właściwego kierunku bywa trudne. Na dodatek wszystko to jest domyślnie tak ustawione, aby jak najszybciej wypchnąć nas na autostradę. Przydałby się Hołowczyc ze swoimi formułkami - za 100 metrów skręć w prawo...
Ostatecznie oczywiście wyjechać się udało, ale w połączeniu z bardzo późnym startem tego dnia zanotowaliśmy sporą stratę. Pierwszego dnia mieliśmy być już w Pizie, a wylądowaliśmy w Viareggio nad Morzem Liguryjskim i to późną nocą. Najważniejsze, że pogoda dopisuje.

 Panorama Prato nocą.

Nie pytajcie co to było - nie wiem, ale było bardzo smaczne :)

A to coś, to rodzaj zapiekanki na cieście francuskim, chyba ze szpinakiem. Palce lizać.

Na deser przepyszne ciasto. Takiej wspaniałej kolacji dawno nie jadłem. My w podzięce za poczęstunek i rzecz jasna za wywołany całym zajściem kłopot, daliśmy włoskim księżom dwie duże torby cukierków z Polski.

Miejsce naszego "spoczynku".

Plebania przy kościele Santa Cristina.  Nasza włoska meta, a właściwie start i meta. 

Samochód "spoczął" w ogrodzie oliwnym. Pozostało jeszcze tylko wypakować rowery i komu w drogę...

Nareszcie w trasie, trochę się z tym pakowaniem zeszło bo ruszyliśmy dopiero około 11.
   
Lucca. W tle Basilica di San Frediano. Od prawej kolejno: Norbert, Łukasz i ja.

Lucca - Katedra San Martino. 


Treść była ciekawa ? Podziel się:



2 komentarze:

  1. Zapomniałeś napisać o uroczystym przywitaniu przez 5 wspaniałych Carabinieri :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, umknęło mi - wpadli znienacka, chodziło o jakiegoś psa czy coś. Księża nas wybronili. Działo się tego wieczoru :)

      Usuń

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).