Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

niedziela, 7 grudnia 2014

San Gimignano i jak wybierałem prezent z podróży dla żony


Nocleg wypadł w okolicach Poggibonsi, jakieś paręnaście kilometrów przed San Gimignano, naszym przedostatnim celem przed Florencją i docelowym Prato. Norbert prawiąc nam o tym miejscu wspominał coś, że to taki odpowiednik nowojorskiego Manhattanu. Korciło mnie tego wieczora, aby wsiąść na rower i podskoczyć tam "na lekko", bez bagaży.  Lubię fotografować miasta nocą, a wizja szklanych domów sięgających chmur i do tego zapewne pięknie oświetlonych działała na mnie jak magnes.
Nawet Łukaszowi się ode mnie udzieliło, ale po dłuższym zastanowieniu daliśmy sobie z tym spokój.

Oczywiście teraz już wiem, że to tylko przenośnia, że chodziło o wersję średniowieczną nowojorskiej dzielnicy, ale wtedy w mojej głowie jawił się tylko jeden, słuszny (dla mnie) obraz. No bo skoro Manhattan no to przecież muszą być drapacze chmur. Musiałem mieć głupią minę, kiedy zamiast strzelistych drapaczy zobaczyłem niewielkie jak na dzisiejsze standardy wieże z kamienia.  
Miasto samo w sobie jest oczywiście ładne i za sprawą owych wież oryginalne. Położenie na 334 metrowym wzgórzu sprawia, że jest widoczne już z dość daleka. W średniowieczu wysokie budowle pełniły funkcje  nie tylko obronne, ale także podkreślały znaczenie i zamożność mieszkańców. Mieszczanie prowadzili nawet rodzaj rywalizacji w budowaniu coraz wyższych budynków. Ogółem powstały 72 wieże, ale do naszych czasów przetrwało jedynie 14.

Być może narażę się tym stwierdzeniem, ale dziś śmiało mogę stwierdzić, że San Gimignano to największe rozczarowanie tej wyprawy. Nie dlatego, że nie ładne - bo ładne, ale właśnie ze względu na moje błędne wyobrażenie o nim.

Z dalszej perspektywy San Gimignano prezentuje się dużo lepiej, a lekko przymykając oczy można rzeczywiście ujrzeć najprawdziwszy Manhattan.

  Samo miasto i rynek bardzo klimatyczne, zwłaszcza w wersji czarno-białej wygląda jak kadr wyjęty ze starego włoskiego filmu. W rzeczywistości wieże już tak efektownie nie wyglądają, ale to już moje subiektywne odczucie.

 Studnia na środku rynku, a w niej pełno monet. Oj przydałoby się bo z kasą cienko.

San Gimignano. Kolegiata Santa Maria Assunta.

A skoro już mowa o rozczarowaniach, to warto przytoczyć tu jeszcze jedno, śmieszne zdarzenie. Jak już wcześniej pisałem, moja żona (ta pierwsza) lubi się czasem napić dobrego wina...oczywiście z akcentem na "dobrego", a że Toskania to kraina winem płynąca, pomysł na prezent z podróży mógł być tylko jeden. Wybór padł na Chianti - podobno najsłynniejsze toskańskie wino. 
Rozpocząłem poszukiwania, ale nie chciałem kupować wina w byle markecie. W markecie to ja sobie mogę kupić u siebie w domu - po drugiej stronie ulicy. Tu rozglądałem się za najprawdziwszą winnicą - taką jak z filmu "Spacer w chmurach" - może ktoś oglądał ?

Rozglądałem się, rozglądałem i ... ZNALAZŁEM !!!

Rudi - właściciel winnicy i typowy Włoch o śniadej cerze, ciemnych, kręconych włosach, trochę przypocony i nieogolony pokazał mi swoją piwniczkę :) Lepiej nie mogłem trafić :) Wina białe, różowe, czerwone, głównie wytrawne i wszystkie bez wyjątku już zabutelkowane - to jeszcze lepiej, będzie bardziej ekskluzywnie.

- jak Chianti to najlepsze będzie to... - powiedział wskazując jednocześnie palcem

Bardzo kocham swoją żonę, naprawdę, ale żeby od razu 15 euro wydawać na wino i to jeszcze u producenta - to już lekka przesada. Zresztą te tańsze przecież też są dobre tyle, że może gorszy rocznik - ot co. Ostatecznie wybrałem Chianti za 7 euro, rocznik 2012 a jakże. Zadowolony z siebie, teraz już mogłem wracać do domu.

Kilkadziesiąt godzin później stoję dumny i blady w progu naszego domku. Jedną ręką trzymam rower, w drugiej 0,75 l. czerwonego, wytrawnego i najprawdziwszego Chianti. Moja pierwsza na ten widok lubieżnie łypie na przemian na wino i na mnie, na wino i na mnie, a na jej twarzy maluje się coraz większy banan.
Niestety, radość nie trwała długo. Żona swoim świdrującym wzrokiem coś tam wypatrzyła, coś czego na tym winie być nie powinno. Atmosferę szlag trafił !  Teraz to ona dumna i blada (i może trochę zawiedziona) na powrót wręcza mi butelkę wskazując coś palcem. Patrzę...mała etykietka z tyłu butelki... czytam..., a tam jak wół pogrubioną czcionką:  ZAWIERA SIARCZYNY....i jakby tego było mało - na dodatek po Polsku !!! :(

Chianti w wersji z "uszlachetniaczami"

Ech ja głupi..., gdzie ja miałem oczy. Zaślepiła mnie ta Italia. Do dziś nie mogę sobie wydarować, że nie wyłapałem tego tam na miejscu. Zaraz bym wytknął paluchem Rudiemu, ale cóż co było minęło. Wino oczywiście wypiliśmy, ale już tylko udając wzniosłą atmosferę i robiąc dobrą minę do złej gry.

Jak znajdziecie się w podobnej sytuacji to dokładnie oglądajcie i czytajcie etykiety, bo jak widać prawdziwa winnica to jeszcze nie gwarancja, że kupi się prawdziwe wino bez uszlachetniaczy, niestety czujność trzeba zachować.


Treść była ciekawa ? Podziel się:

1 komentarz:

  1. napisem "zawiera siarczyny" bym się nie przejmował, dodaje się je do każdego wina, by drożdże nie zaczęły dzikiej i niekontrolowanej fermentacji i tym samym nie zepsuły uzyskanego wcześniej smaku

    OdpowiedzUsuń

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).