Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

sobota, 21 lipca 2012

Wschodnia Ściana Polski


 Wschodnia ściana to jak dotąd najdłuższa nasza wyprawa. Cel jaki sobie założyliśmy to przejechanie z północy Polski przez kresy wschodnie na południe do Bieszczad zahaczając po drodze o ciekawe miejsca i nocując u przygodnie poznanych gospodarzy. Wschodnia ściana to również po raz pierwszy wyprawa bez samochodu. Auto może i wygodne i praktyczne ma tę koszmarną wadę, że trzeba do niego wrócić. Planowanie trasy pod kątem samochodu mija się z celem zwłaszcza w przypadku wycieczek wielodniowych.
  Start zaplanowaliśmy w Suwałkach,
ale żeby tam dotrzeć musieliśmy cały dzień spędzić w pociągach. Około godziny 17 w sobotę 16 czerwca byliśmy na miejscu. Pełni zapału i spragnieni przygody ruszyliśmy na szlak.  Ze względu na późną porę, czasu starczyło jedynie na wyjechanie z miasta i znalezienie noclegu. Po około 20 kilometrach zatrzymaliśmy się w miejscowości Płociczno przy sklepie by zrobić pierwsze zakupy. Sprzedawca ze sklepu widząc nasze obładowane rowery wypytał skąd i dokąd jedziemy i sam z siebie zaoferował miejsce pod namioty. Tego dnia w mistrzostwach Europy Polska grała z Czechami więc nie obyło się bez wspólnego kibicowania przy grillu.




1 dzień niedziela
  Niedziela przywitała nas deszczem, który na szczęście okazał się być przelotnym. Po mszy bocznymi drogami przez las skierowaliśmy się w stronę jezior Wigry i Serwy do miejscowości Płaska. Mijaliśmy mnóstwo wsi w których czas się zatrzymał. Na porządku dziennym były „kocie łby”w naszych stronach już nie spotykane. Co krok, a raczej co obrót koła stare chałupki i całe zagrody jakby żywcem przeniesione z bajki. Często nawet nie ogrodzone bo i po co. W takiej wiosce wszyscy się znają i nie ma mowy żeby coś komuś zginęło. Poczułem jakbym cofnął się w czasie do dzieciństwa. Nasze podradomskie wsie też tak kiedyś wyglądały. Wiem to bo pamiętam te czasy. Tymczasem my jedziemy dalej. Bocianów zatrzęsienie. Na jedną wioskę nierzadko przypadało kilka „czynnych” gniazd. W takiej przepięknej scenerii dotarliśmy do Sokółki do Kościoła Świętego Antoniego gdzie w październiku 2008 roku miał miejsce domniemany cud eucharystyczny. To tu kręcono sceny trylogii „U Pana Boga za piecem...w ogródku...i za miedzą”.
  Drugi nocleg wypadł kilka kilometrów za Sokółką w miejscowości Kamionka Nowa. Podjechaliśmy do grupy kobiet siedzących na ławce przy drodze. Na  pytanie o możliwość rozbicia namiotów na podwórku jedna z nich oznajmiła, że nas przenocuje i ku naszemu zaskoczeniu zaproponowała pokoik. Na nic zdały się protesty. Tę noc spędziliśmy nie w namiocie.


Mazury to ojczyzna bociana. Na jedną wieś nie raz przypadało po kilka gniazd.

"Kocie łby" W wielu mazurskich wioskach można spotkać właśnie taką nawierzchnię.

Sokółka. Kościół Św. Antoniego.

2 dzień poniedziałek
  Następnego dnia z rana drogą nr 674 ruszyliśmy dalej na południe. Po godzinie staliśmy już u progu Puszczy Knyszyńskiej. Szerokie, ubite szutry sprawiły, że na naszych twarzach pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Oczywiście, zdarzały się też odcinki piaszczyste, ale nie często. Na jednym z postojów w środku lasu Piotrek zauważył, że brakuje mu jednego buta z pary, którą włożył dziś rano w zwiniętą karimatę. Wrócił się z 10 kilometrów z nadzieją, że znajdzie, ale po bucie ani śladu. W podobny sposób ja zgubiłem gazety, które kupiłem po drodze.
  Mimo straty czasu plan został wykonany. W Hajnówce zatrzymujemy się przy Soborze Świętej Trójcy. Dwupoziomowa świątynia może pomieścić 5 tys wiernych co czyni ją jedną z największych w kraju. Jest już późno więc kilkanaście kilometrów za miastem znajdujemy kolejny nocleg. W miejscowości Grabowiec młode małżeństwo pozwala nam rozbić u siebie namioty.

Biebrza


Autostrada przez Puszczę Knyszyńską

Hajnówka. Sobór Św. Trójcy

3 dzień wtorek

  Po dwóch odcinkach nie licząc sobotniej „dojazdówki” stwierdzamy patrząc na mapę, że założony dystans będzie trudno przejechać. Podejmujemy decyzję, że dalszą część trasy pojedziemy w większej części drogami głównymi, a zjeżdżać na boczne będziemy tylko w przypadku korzystnego skrótu. Od początku podróży pogoda dopisuje, ale dziś jest wyjątkowo parno, a do tego wiatr, jedzie się ciężko. Z daleka wypatrujemy leśny parking z ławeczkami i zgodnie stwierdzamy, że pora  coś zjeść. W ułamku sekundy po zatrzymaniu czuję, że coś mnie gryzie w nogę. To coś to duża, podłużna mucha, na dodatek na drugiej nodze już siedzą kolejne. Najwyraźniej też stwierdziły, że pora coś zjeść. Nie ma wyjścia trzeba się ewakuować i to SZYBKO. Muchy chyba były jeszcze bardziej głodne niż my bo zwyczajnie zaczęły nas gonić. Uciekaliśmy tak dobry kilometr narzucając mocne tempo. Na próżno, gromadka agresywnych owadów cały czas za nami leciała. Nie przeszkadzało im nawet, że wyjechaliśmy z lasu. Nic im nie przeszkadzało. Oprócz swojej upierdliwości, muchy wykazały się też nie lada tupetem. Wzięły się na sposób i bezczelnie zaczęły siadać na naszych sakwach, wioząc się jak gdyby nigdy nic i  czekając zapewne na dogodny moment by znów dobrać nam się do skóry. Decydujemy, że trzeba stanąć i raz na zawsze się z nimi rozprawić i tak też robimy. Nigdy w życiu nie widziałem tak natrętnych owadów. Dalsza część dnia przebiega już bez zakłóceń.

 Mijamy Kleszczele i drogą 693 docieramy do Świętej Góry Grabarki. Kilka krótkich podjazdów i jesteśmy na miejscu. Grabarka jest najważniejszym miejscem kultu religijnego dla wyznawców prawosławia w Polsce. Według legendy nieznany mieszkaniec Siemiatycz dostąpił podczas epidemii cholery objawienia w czasie którego usłyszał, że jedyną drogą ratunku jest udanie się na górę Grabarkę z krzyżem. Opowiedział swój sen proboszczowi miejscowej parafii, który uznał ten sen za objawienie Boże i zaprowadził ludność miasta na wzgórze, spod którego wypływał strumień. Uciekinierzy, którzy napili się wody ze strumienia ocaleli.

 Z Grabarki pędzimy do oddalonej o kilka kilometrów kolejnej miejscowości o szczególnie mi bliskiej nazwie Szerszenie (tak mam na nazwisko). Kiedy dzień wcześniej wypatrzyłem ją na mapie, jasnym stało się, że muszę tam być. Na miejscu robię pamiątkową fotkę i dalej w drogę. Wypadamy na główną trasę, kilkadziesiąt kilometrów i jesteśmy w Białej Podlaskiej. Stajemy przy rynku na lody i przy kościele pod wezwaniem Świętego Antoniego na dłuższy odpoczynek. Tych dłuższych odpoczynków ostatnio dużo. Piotrek wspomina coś o bolącym kolanie, ja narzekam na ból dolnej części pleców, a to dopiero półmetek. Co będzie dalej, czas pokaże. Wieczór trzeciego dnia, z głównej drogi wypatrzyliśmy po lewej grupę zabudowań. Szybka decyzja, skręcamy. To wieś Dubów. Przemiła starsza pani zgadza się nas przenocować. Jej syn pan Darek zaprasza nas do obejrzenia zdjęć z podróży kolegi do Indii. Rozmawiamy do późna w nocy popijając owocowe herbatki i nie tylko.


Z dala od wielkomiejskiego zgiełku. To lubię najbardziej.

Święta Góra Grabarka.

Dobrze jest mieć swoje miejsce na ziemi :)

Żniwa na Lubelszczyźnie.

4 dzień środa

  Nazajutrz z objęć Morfeusza skutecznie wyrywa nas piejący przy namiotach kogut. Pan Darek zaprosił nas na śniadanie. Takiego dobrego rosołu jak tam nie jadłem nigdzie. Palce lizać.

  Kolejny dzień, upalny, na niebie ani jednej chmurki. Drogą nr 83 ruszamy w dalszą podróż. Wspaniale jest jechać cały czas przed siebie bez myślenia, że trzeba wrócić do punktu wyjścia, do samochodu, pociągu, autobusu itp. Mijamy Wisznice, a w miejscowości Łyniew odbijamy w prawo w lokalną drogę. W Hołownie napotykamy na Ośrodek Edukacji Regionalnej z pięknymi starymi zabudowaniami, taki mini skansen. W budynku była wystawa poświęcona Ludwikowi Kraszewskiemu, lotnikowi dywizjonu 303, pochodzącemu ze wsi Zaliszcze, przez którą zresztą przejeżdżaliśmy.

  Dalsza część trasy to Pojezierze Łęczyńsko Włodawskie. Tutejsze boczne drogi dają mi się we znaki. Stare, od lat nie remontowane asfalty mocno „biją” po i tak już biednym moim tyłku. Tymczasem w rowerze Piotra coś zaczyna cykać miarowo. Nasłuchuję, początkowo wydaje się, że to źle wyregulowany łańcuch. Na chwilę zamieniamy się rowerami, jadę i czuję „w nogach”wyraźnie owe cykanie. Okazało się, że padła część, którą bym o to najmniej podejrzewał. Uszkodzeniu uległ wkład suportu, a dokładnie jedno z łożysk. Awaria na szczęście nie przekreślała dalszej jazdy.  Wieczór zastaje nas we wsi Kolonia Dobryniów, parę kilometrów przed Krasnymstawem. Naszą uwagę zwraca domek na górce. Na podwórku zastajemy gospodarza, który na pytanie o możliwość rozbicia namiotów odpowiada krótko – a co mi to przeszkadza, rozbijajcie się gdzie chcecie. Widoki dookoła z sadku przed domem cudne. W takiej pięknej scenerii zasypiamy, a raczej ja zasypiam. Piotr toczy bitwę z mrówkami.
Hołowno koło Lublina

Podobno każdy z nas ma swojego anioła stróża.



Którą z dróg wybrać ?


Kolonia Dobryniów. 

5 dzień czwartek

  Przed nami urocze Roztocze. Pierwszy postój w Krasnymstawie. Rozsiadamy się na ławce w parku i jemy drugie śniadanie. Studiuję mapę. Nie jest źle. Jak utrzymamy takie tempo to spokojnie powinniśmy dotrzeć do Bieszczad. Pochłaniam dwa cebularze, poprawiam pączkami i teraz można jechać. Jeszcze rzut oka na okazały Kościół Świętego Franciszka Ksawerego i już jesteśmy na trasie. Kolejny postój obowiązkowo w Zamościu. Jedziemy na starówkę. Piotr znajduje serwis rowerowy, gdzie od ręki wymieniają mu uszkodzony suport. Jesteśmy pod wrażeniem uroku tego miejsca. Rynek idealnie kwadratowy o wymiarach 100 na 100 metrów kwadratowych z ratuszem. Kolorowe kamienice, wszystko czyste i zadbane aż miło popatrzeć. Duże wrażenie zrobił na nas również Kościół Franciszkanów Zwiastowania Najświętszej Marii Panny. Ogromny budynek od strony zachodniej i południowej  nie wygląda jak kościół. Chwila odpoczynku na schodach świątyni i śmigamy dalej. Starszy pan, jadący na rowerze w przeciwnym kierunku, pozdrawia nas. Dalej to kolejno stolica Roztocza czyli Zwierzyniec z kościołem „Na Wyspie” i Biłgoraj. Za miastem zatrzymujemy się na nocleg. Błyska się i grzmi. Gospodyni pozwala spać w stodole. Przez szczeliny między deskami widać błysk za błyskiem. Idealnie trafiliśmy z tą stodółką.

Krasnystaw. Kościół Św. Franciszka Ksawerego.

Do końca podróży jeszcze daleko, a sił coraz mniej.

:)))

Zamość


Ten okazały budynek zwraca naszą uwagę...

...od frontu okazuje się, że to kościół Franciszkanów pw. Zwiastowania Najświętszej Marii Panny


Na roztoczu nawet przystanki autobusowe mają swój klimat.

Tym razem stodółka. Ciepło, sucho i przyjemnie, tylko gdzie to siano ?

6 dzień piątek

  Rano pogoda piękna jak zwykle. Niestety około godziny 10 niebo przysłoniły ciemne chmury, błysnęło, zagrzmiało i zaczęło padać. Byliśmy w tym czasie przy sklepie i żeby nie zmoknąć schroniliśmy się pod prowizorycznym zadaszeniem przy warzywach na zewnątrz sklepu. Staliśmy tak dobrą godzinę albo lepiej z nudów kupując coś co chwila. Nagle pojawił się właściciel czy kierownik sklepu i widząc nas i rowery, wyraźnie dał  do zrozumienia, że nie jesteśmy tu mile widziani i w ogóle przeszkadzamy. Wtedy też podjęliśmy decyzję, że nie ma co stać. JEDZIEMY. Decyzja była słuszna bo to nie był przelotny deszcz. Padało cały dzień, gdzieś do godziny 18. W deszczu nawet dobrze się jechało. Mijały nas ciężarówki i nie raz dostaliśmy wodą jak z wiadra, ale humory dopisywały.

  Sieniawa, Jarosław, Pruchnik, Babice. Od Babic jedziemy malowniczą drogą wzdłuż Sanu, a potem wzdłuż rzeki Słupnicy. Zaczęły się już typowo górskie krajobrazy z podjazdami i szalonymi zjazdami. We wsi Sufczyna pytamy o spanie człowieka stojącego przed domem. Okazuje się nim pan Tadek i... okazuje się też, że jest pijany. Rozmowa przebiega dziwnie (jak trzeźwy z pijanym). Tadek (tak kazał się do siebie zwracać) wypytuje nas  o wszystko, jest podejrzliwy, w końcu wskazuje palcem na opuszczoną chatkę na wzgórzu.  Mężczyzna prowadzi nas przez jakieś chaszcze i trawice po pas. Ostatnie metry to naprawdę stroma gliniasta dróżka. Siłujemy się z ciężkimi przecież rowerami na co Tadek  – no idziecie czy nie ?! Rower toczy się coraz ciężej i ciężej, co jest myślę. Rzut oka i wszystko jasne. Glina zaczęła przyklejać się do opon tak, że z każdym obrotem koła ich obwód  stawał się coraz większy. Tak jak się robi śniegową kulę. Błoto osadzało się we wszystkich wąskich miejscach między oponami, a ramą tworząc wielkie bulwy i blokując koła. Tymczasem chatka wyglądała obiecująco. Jest woda i prowizoryczny kominek. Pijany Tadek ma wielkie chęci by nas przenocować jednak obawiamy się, że ta noc nie byłaby spokojna. Ostatecznie lądujemy u sołtysa. Dostajemy klucze do wiejskiej świetlicy naprzeciw jego domu.
To już Bieszczady !!!

...tym razem świetlica. Też dobrze, bo po całym dniu w deszczu jakoś nie chciało nam się rozbijać namiotu.

A tak wyglądał rower po wizycie u Tadka :)))


7 dzień ostatni etap

  W drogę ruszamy dość późno bo trzeba doprowadzić do porządku rowery po wczorajszej glinie. Docieramy do głównej drogi nr 98. Za Birczą czeka na nas pierwszy, poważny, górski podjazd. Chyba ze trzy kilometry ostro pod górę do tego stopnia, że na chwilę musiałem zejść z roweru i poprowadzić, ale tylko raz;) W Kuźminie skręt w lewo w drogę nr 890 wprost do Ustrzyk Dolnych. To już ostatnie kilometry, jedzie się ciężko. Może dlatego, że za chwilę koniec i siły wychodzą z człowieka. Jeszcze fotka w punkcie widokowym koło Lutowisk i okazja do złapania oddechu. Przy tablicy z napisem BIESZCZADZKI PARK NARODOWY spotykamy młodego ornitologa
–        skąd jedziecie ?
–        z Suwałk
–        Oooo !
 Reakcja i mina chłopaka bezcenne.
 W planach było dojechanie do prawdziwego końca czyli Wołosatego. Niestety, Marek z którym byłem umówiony by nas odebrał już czekał, a że mu się spieszyło to wschodnią ścianę zakończyliśmy w Ustrzykach Górnych.


 



Podsumowanie

TRANSPORT

Z Radomia do Suwałk pociągiem z dwiema przesiadkami w Warszawie i Białymstoku
Z Ustrzyków do Starej Wsi koło Brzozowa zabrał nas Marek. Stąd już na rowerach dojechaliśmy do Rzeszowa. Tu trafił się jadący do Warszawy przez Radom autokar.

NOCLEGI

Mieliśmy to szczęście i trafialiśmy na ludzi życzliwych. Prosiliśmy jedynie o miejsce pod namioty na podwórku czy ogródku, a w zamian często dostawaliśmy WIĘCEJ.
Nigdzie poszukiwania nie trwały dłużej niż 5-10  minut.

SPRZĘT

Rowery spisały się na medal nie licząc suportu Piotra. Na całej trasie nie złapaliśmy ani jednej gumy. Przygotowaniem naszych rowerów zajął się pan Janusz Matysiak z serwisu przy ulicy Grzybowskiej w Radomiu za co bardzo dziękujemy.

DYSTANS

Całkowity dystans nie licząc dojazdu do Rzeszowa wyniósł 869 kilometrów.
Pokonywaliśmy średnio 124 kilometry w ciągu dnia ze średnią prędkością około 19-20 km/h.

KOSZT

Całkowity koszt wyprawy to w moim przypadku 266,73 PLN
Pociągi                – 61
Marek + autokar   – 105
Życie                   – 100,73

Podziękowania

                                                                       Paweł


Mojej żonie Annie za wyrozumiałość i poparcie

 Siostrze Agnieszce, że zechciała zająć się moją 5 letnią córcią



Piotr

Dominice i całej rodzinie



Wspólnie

Panu Januszowi Matysiakowi za dobre rady i przygotowanie naszych rowerów

Dziękujemy wszystkim, którzy nas ugościli w trakcie podróży. Za herbatki, kanapki, śniadania, wodę do picia i mycia oraz dobre słowo.






7 komentarzy:

  1. Pozdro Piotrek (Hara), jak to czytasz. Trafiłem na tego bloga przypadkiem, kolega udostępnił link do artykułu na cozadzien.pl :) Tez troszkę jeżdżę, ale nie jestem jeszcze takim hardkorem :D Szacun!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wróciły wspomnienia z lat młodzieńczych , kiedy okrążyłem Polskę trzy krotnie . Ściana wschodnia Polski najmilej wspominana za jej gościnność . Czytając WASZE relacje byłem z WAMI .

    pozdrawiam Roman Szymanowski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Romanie, dziękuję za miłe słowa. Fakt, na wschodzie fajnie było. Jestem pod wrażeniem, aż 3-krotnego okrążenia naszego kraju. Ja choćby na jednokrotne okrążenie - takie od A do Z nie mogę sobie póki co pozwolić. Obowiązki - może kiedyś.

      Nie myślał pan o odkurzeniu dawnej pasji ?

      Usuń
  3. Czytając każdą taką relację wiem jedno...... maj albo czerwiec 2016 jadę na wschód! Plan to Przemyśl Białystok a może dalej.....

    OdpowiedzUsuń
  4. CZEŚĆ NAZYWAM SIĘ JACEK JABŁOŃSKI ,PODOBAJĄ MI SIĘ TWOJE WYPRAWY ROWEROWE. TEŻ JEŻDŻĘ DUŻO NA ROWERZE, SAM LUB Z GRUPAMI ROWEROWYMI ,, ORKAN, SYMPATYCY ORKANA, TRH 50+ 50- ,,CHCIAŁBYM CIĘ ZAPROSIĆ NA MOJĄ STRONĘ NA FACEBOOKU ŻEBY POROZMAWIAĆ. MAMY WSPÓLNEGO ZNAJOMEGO MECHANIKA JARKA KLECZAJA.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cześć! Przemiło czytało się powyższą relację. Jeden jedyny raz w życiu byliśmy przy wschodniej ścianie i to akurat podczas wyprawy rowerowej. Twój post przypomniał nam charakter tamtej części Polski. Cudnie, dziękujemy :)

    OdpowiedzUsuń

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).