Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

środa, 30 września 2015

Dolny Śląsk - dzień trzeci



Rano wszystko mokre, krople rosy dosłownie na wszystkim. Począwszy od gum do mocowania bagażu, poprzez calutki rower, na namiocie skończywszy. Moja starodawna dwójeczka z pałąkami w środku jest dla mnie, prawie 2-metrowego dryblasa stanowczo za mała. Widzę od środka jak krople wody wiszą nade mną - to już efekt kondensacji pary wodnej. Sam nie wiem czemu czasem jest tak, że zachucham cały środek do tego stopnia, że właśnie krople wiszą, a czasem jest suchutko. Tak czy inaczej tego ranka było mokro i zimno. Pozwoliłem sobie leżeć do 7:30. Wychodząc na zewnątrz potrącam jeden z dwóch pałąków podtrzymujących konstrukcję namiotu i wywołuję mały deszcz :-) Nie czekając, aż wszystko wyschnie zwijam się i pół godziny później już jestem w drodze.

Czemu wszystkie ciekawe rzeczy zawsze muszą znajdować się gdzieś wysoko ? Przede mną wzniesienie Leśna Góra (290 m.n.p.m.). Jeżeli chcę dotrzeć do zamku Czocha, a chcę...to niestety będę musiał się troszkę pomęczyć. Na szczęście nie jest to dla mnie jakiś wielki kłopot - lubię wyzwania. Jakieś pół godziny później spokojnym, sakwiarskim tempem i stoję przed bramą. Starszy, przygarbiony pan w czarnej koszulce z dumnym napisem OCHRONA informuje mnie tonem nie znoszącym sprzeciwu, że z rowerem nie wejdę. Na szczęście siedząca obok młoda bileterka sama z siebie proponuje, że przypilnuje mi sprzętu. Zabieram jedynie aparat i kamerę - z wiadomych względów...będące jednocześnie najcenniejszą częścią mojego wyposażenia i za którymi najbardziej bym płakał gdybym utracił. Poza samym rowerem oczywiście - za którym jeszcze bardziej bym płakał. Kupuję bilet - 15 złoty z tego co pamiętam. Trochę drogo, ale co tam. Raz do roku można zaszaleć :-)

   Zamek Czocha zdobyty - prawie. Przed wejściem niczym rycerz w zbroi stoi ze srogą miną - Pan ochroniarz.

A to już dziedziniec zamkowy.

Rys historyczny:

Zamek Czocha powstał w drugiej połowie XIII wieku jako warownia obronna północnej granicy Czech z inicjatywy króla czeskiego Wacława II. Pod koniec XIV wieku obiekt utracił swe militarne znaczenie i przeszedł w prywatne ręce. Gospodarzyli tu m.in.: książę piastowski Henryk Jaworski wraz z żoną Agnieszką - córką Wacława II, Bolko II Świdnicki, Hartung von Klüks. W roku 1453 zamek przejmuje Kacper von Nostitz rozpoczynając władanie tego rodu przez kolejne 250 lat. W 1703 roku majątek okręgu Kwisy kupił za 152 tysiące talarów Johan Hartung Uechtritz, jeden z najbardziej wpływowych ludzi na dworze króla Augusta II Sasa. W nocy z 17 na 18 sierpnia 1793 roku ogromny pożar zamienia zamek w ruinę, kładąc kres świetności rezydencji i niszcząc bogate zbiory. Już w rok później przystąpiono do odbudowy. Ostatnim lokatorem i właścicielem przed I i II Wojną Światową jest drezdeński przemysłowiec Ernst Gütschow.
Czarną kartę w dziejach zamku zapisali Niemcy. W czasie II Wojny Światowej Gütschow użyczył zamkowych sal szkole szyfrantów Abwehry. Podobno pod zamkiem są rozległe podziemia, a niektórzy nawet snują przypuszczenia, że mogła tu funkcjonować fabryka czy laboratorium  w którym niemieccy naukowcy mieli pracować nad najnowszymi technologiami zagłady.

Dlaczego CZOCHA ?

Historycy sugerują, że nazwa być może pochodzi od licznie występujących w tym miejscu cisów, co potwierdzałaby wczesna nazwa grodu, w miejscu którego stanął później zamek, a brzmiąca: Cissa

Według drugiej wersji przyjmuje się, że współczesna nazwa mogła ewoluować od średniowiecznej - castum Caychów - co po spolszczeniu znaczyło Czajków, a przed 1945 Tzschocha.

Ostatnią, nieoficjalną wersją jest ta, którą usłyszałem od przewodnika "na ucho". Sugerował On, że nazwa Czocha pochodzi stąd, iż dawniej na zamku często się....CZOCHrano....cokolwiek by to oznaczało :-)

Sala rycerska ze zdobionymi, drewnianymi żyrandolami wystylizowanymi na metalowe. 

 Sala marmurowa.
 Z tym miejscem wiąże się jedna z bardziej ponurych historii zamku. Jeden z właścicieli zamku Joachim von Nostitz poślubił piękną Urlikę. Von Nostitz był posłem i niestety, obowiązki służbowe zmuszały go do częstych wyjazdów, niekiedy bardzo długich. Któregoś razu po powrocie  zastał swą żonę z....malutkim niemowlęciem. Dziecko fizycznie nie mogło być jego. Czasy były okrutne, rozzłoszczony von Nostitz utopił niewierną żonę w zamkowej studni, a Bogu ducha winne niemowlę nakazał żywcem zamurować w widocznym w tle zdjęcia kominku.

Komnata książęca z łożem pierwotnie wyposażonym w zapadnię w celu łatwego i szybkiego pozbywania się "niewygodnych" kochanek. Pan z wiadomych względów zawsze zajmował w łożu miejsce z prawej strony. Jeżeli uznał to za stosowne uruchamiał specjalną dźwignię, a druga połowa łoża w ułamku sekundy znikała.
 Dziś na szczęście strasznego mechanizmu już nie ma, a komnatę książęcą można wynająć za 980 zł. za dobę - hit wśród nowożeńców na noc poślubną.

Podczas zwiedzania pewna kobieta najwyraźniej już zmęczona wycieczką rozsiadła się na jednym z krzeseł. Przewodnik natychmiast zmierzył wzrokiem kobiecinę po czym dodał, że nie wolno dotykać eksponatów nie wspominając o rozsiadaniu się - co zresztą zrozumiałe. Krzesła są stare (końcówka XIX wieku) i taki kontakt może im tylko zaszkodzić. 
...i w tym miejscu ciekawostka...
Jeżeli wynajmiemy  komnatę książęcą (za wspomniane 980 zł za dobę) - to wtedy na tych samych krzesłach możemy siedzieć, bujać się czy co tam jeszcze... - DO WOLI :-)
W komnacie książęcej można podziwiać jeszcze jeden eksponat - wiszący nad stołem niezwykle rzadki okaz..., ewenement na skalę światową... - XVI-wieczny SAMSUNG :-)))

 Podobno tu, wprost z książęcego łoża za sprawą zapadni miały trafiać niewygodne kochanki.

  Ciekawa, drewniana konstrukcja wieży od środka.

Zamek z trzech stron otula malowniczo rzeka Kwisa. Widok z wieży.

Trochę się denerwowałem bo wydawało mi się, że z tego miejsca powinienem widzieć osiołka - a nie widziałem !!! Na szczęście źle mi się wydawało :-)

Jadę dalej, góry chyba już blisko bo na mojej drodze coraz częściej wyrastają podjazdy. Na razie jeszcze nieśmiałe, łagodne, ale z każdym kilometrem coraz większe. Spada też moja średnia podróżna i widzę już, że dziś nie powtórzę wyniku ze wczoraj. 
Kolejny cel to trasa ze Świeradowa Zdrój do Szklarskiej Poręby. Ponoć gdzieś między tymi dwiema miejscowościami jest słynny na całą Polskę zakręt śmierci - chcę go zobaczyć i doświadczyć. O ile jednak droga do Świeradowa i paręnaście kilometrów dalej upływa mi w miarę szybko, to dalej pojawiają się schody w postaci dość stromego i długiego podjazdu. Błogosławione przerzutki pomagają. Robię całe 7 km/h, ale za kolejnym zakrętem widząc, że droga dalej pnie się ku górze dochodzę do wniosku, że...mam to gdzieś... Zsiadam i dalej idę na piechotę prowadząc rower :-) Teraz robię o 2 km/h mniej, ale za to moje łydy odpoczywają.
Może i nie mogę się już teraz pochwalić, że wszędzie dałem radę, ale żaden to dla mnie problem. Czasy kiedy człek podchodził do wszystkiego ambicjonalnie już mi dawno minęły. Co nie znaczy, że stałem się ciepłym kluchem, nadal lubię się sprawdzić, ale już zdroworozsądkowo.

 Parę kilometrów przed Szklarską Porębą spotkałem Pana Wiesława, członka Łódzkiego Klubu Turystów Kolarzy PTTK. Wiesiek - tak kazał się do siebie zwracać, robił kolejny etap trasy...dookoła Polski. Niesamowity człowiek - zobaczyłem w nim siebie samego za jakieś dwadzieścia parę lat.

Za chwilę TEN ZAKRĘT !!!... Emocje rosną..., robi się z górki..., pewnie będzie szalony zjazd. W końcu to zakręt śmierci - musi być niebezpiecznie.

 Chwilę później...cóż...stałem rozczarowany, bo zakręt śmierci okazał się być najzwyklejszym górskim zakrętem jakich wiele. Próżno tu szukać niczym nie zabezpieczonych spektakularnych przepaści. Jezdnia jest w tym miejscu szeroka i dobrze wyprofilowana, a jej nawierzchnia nie budzi większych zastrzeżeń. Z góry nie spadają wprost pod koła wielkie głazy, a z przeciwka nie jadą szaleni kierowcy znani chociażby z dróg Afryki, Azji czy Ameryki Południowej. Nawet szybki zjazd którego się spodziewałem okazał się na tyle łagodny, że ledwo co rozpędziłem się do dopuszczalnych w tym miejscu 40 km/h. Słowem, gdyby nie informacje wcześniej nie zwróciłbym najmniejszej uwagi na ów zakręt. 

 Stałem tu przez moment. Co chwila przejeżdżały obok mnie grupki motocyklistów - zapewne żądni wrażeń - podobnie jak i ja. Ciekawe czy też rozczarowani... 
W rozmowie z pewną kobietą, która obdarowała mnie pyszną, zimną wodą wprost z własnej studni dowiedziałem się, że podobno kiedyś (nie pamiętam czy to było przed wojną czy w jej trakcie) zginęli tu jacyś Niemcy. Prawdopodobnie byli w stanie wskazującym...i stało się to co się stało. Od tamtej pory ów zakręt nosi nazwę zakrętu śmierci. 
A jak ten super niebezpieczny łuk wygląda z lotu ptaka można zobaczyć TUTAJ.

Kościół katolicki w Polsce ma się dobrze w porównaniu np: z takimi Czechami, gdzie obiekty sakralne często gęsto adaptuje się do innych celów. U nas coś takiego byłoby (przynajmniej na chwilę obecną) nie do pomyślenia. Z tego samego powodu nie spotkamy w naszym kraju kościołów w stanie ruiny. Owszem zdarzają się zaniedbane, ale do ruiny im daleko. 
W związku z powyższym w miejscowości Miłków koło Karpacza moją uwagę zwrócił okazały kościół właśnie w stanie ruiny. Szybko okazało się czemu to ruina - to stary pochodzący z 1755 roku Kościół Ewangelicki. Kres świetności świątyni nastąpił z chwilą wysiedlenia z tych ziem ludności niemieckiej w roku 1946.
Niestety w naszym kraju wszystko co poniemieckie, stopniowo popada w ruinę. Chyba taki rodzaj nienawiści do wszystkiego co niemieckie. Solidne, murowane budowle (i nie mówię tu tylko o tym konkretnie kościele) mogłyby służyć nam przez długie lata. Nie rozumiem tego - tym bardziej widząc dosłownie obok POLSKI ...a jakże... kościół. A dzieci w Afryce głodują... 

Na pierwszy rzut oka, z daleka, kościół z Miłkowa wygląda normalnie. Jednak po bliższym przyjrzeniu się widać, że to ruina.

 Od strony przylegającego doń cmentarza widać to dobitnie.

  Z murami tutejszej świątyni wiąże się pewna legenda. Miejscowi opowiadają jakoby na kościele ciążyła klątwa. Podobno każdy, kto podjął się rozebrania ruin zaczynał nagle chorować umierając w efekcie, przez co kościół stoi po dziś dzień.

 

Przy kościele w Miłkowie wyczaił mnie lump. Podszedł do mnie, coś tam zagaił o kolarstwie i zapytał czy nie poratowałbym go "dwójką". Wiem, że nie powinno się takim dawać, ale ręka jakoś sama z siebie sięgnęła. Miałem na sobie torebkę biodrową zapiętą dość ściśle. Wiedziałem, że mam jakieś drobne, ale jednocześnie nie chciałem pokazywać grubszej kasy. Trochę to było niezręczne, gramoliłem się z tym, a facet zamiast czekać cierpliwie, nagle zaczął mnie poganiać. Okazało się, że właśnie podjechał jego autobus na który czekał. Dwójkę w końcu wydobyłem, ale autobus niestety odjechał. 

-- teraz będę musiał czekać godzinę... - rzucił na odchodne.
-- ...trzeba było wsiadać ... - odpowiedziałem. 

Lump długo się nie nudził, już po chwili cieszył się nowym browarkiem :-) , a godzina...co tam, szybko minie.

Miasteczko kowbojskie w miejscowości Ścięgny nie było żelaznym punktem na mojej liście, ale jeżeli już przejeżdża się obok to czemu nie zobaczyć. Oficjalnie było już zamknięte, ale wbiłem się na sekundę pstryknąć fotkę. Muszę stwierdzić, że fajnie to urządzili - przez myśl przemknęło mi nawet, że super było by zostać tu na noc. Niestety wokół kręciło się zbyt wielu "kowbojów". Nie bardzo wiedziałem z kim gadać...

Cyfry:
dystans                - 104,96 km
średnia prędkość -   16.33 km/h
czas                    -  6:25:34
max. prędkość    -   63,2 km/h

 

Treść była ciekawa ? Podziel się:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).