Baner

Slideshow Image 1 Slideshow Image 2 Slideshow Image 3 slideshow slideshow slideshow slideshow
"Przygoda szuka tylko tych, którzy pozwalają ponieść się jej w bezkresną i niewiadomą dal..." - Karol Waszkiewicz

piątek, 17 czerwca 2016

Dolny Śląsk - finisz.


Po opublikowaniu wszystkich wpisów ze Śląska jakie miałem w planie, przyszedł czas na małe podsumowanie. Największą nowością i niewiadomą zarazem, był dla mnie solowy wyjazd. Zawsze miałem jakieś towarzystwo. Tym razem nikomu nie pasowało, a ja urlop miałem już zaklepany. Szkoda było go marnować. Mimo początkowych obaw okazało się, że nie taki diabeł straszny... Oczywiście jak ze wszystkim - są plusy i minusy, ale o tym innym razem.
Z szesnastu zaplanowanych do odwiedzenia miejsc, tylko trzech nie udało mi się zobaczyć. Tereny przez które jechałem, przed wojną należały do naszych zachodnich sąsiadów. Wiele domów, często dużych, wielorodzinnych budowano wówczas z czerwonej cegły. W ceglany mur wplatano różnokolorowe motywy, a dachy kryto fantazyjną dachówką. Takich chałup na Śląsku jest całe mnóstwo. Na ogół robią one - przynajmniej okiem laika - dobre wrażenie, ale sporo jest też takich zapomnianych, gdzie czas zrobił swoje.
Inaczej sprawa ma się z pochodzącym z 1755 roku okazałym Kościołem Ewangelickim z Miłkowa koło Karpacza. To już właściwie trwała ruina. Kres świetności świątyni nastąpił z chwilą wysiedlenia z tych ziem ludności niemieckiej w roku 1946. Widocznie polskim władzom kościelnym się nie spodobał. Możliwe też, że zaważyły tu świeże powojenne rany i nienawiść za wyrządzone krzywdy do wszystkiego co niemieckie.

  
 
 
 
 



 
 
Kościół Ewangelicki w Miłkowie koło Karpacza.




Część mojej trasy przebiegała południową ścianą Polski, co ze względu na górski charakter, było dla mnie i sprzętu nie lada wyzwaniem. Rower ogólnie spisał się świetnie, ale... w Karpaczu pokonując zdecydowanie najbardziej hardkorową górę (tę na której znajduje się Świątynia Wang) i później zjeżdżając w szaleńczym tempie w dół, usłyszałem dziwne cykanie dochodzące z okolic tylnego koła. Początkowo myślałem, że za te dźwięki odpowiedzialne są hamulce. W końcu dostały solidnie w dupę. Prawdziwą przyczynę całkiem przypadkowo odkryłem kilka dni później.

Kościółek Wang w Karpaczu. Żeby się tu dostać trzeba pokonać jedynie 5 kilometrów i.... 300 metrów w pionie. 
 
Ostatniego dnia podróży, gdzieś na postoju odkryłem urwaną szprychę w moim tylnym kole. To ona generowała owe cykanie. Co ciekawe, koło nie wykazywało nadmiernego bicia w żadną stronę. Gdyby było tak,  jak zazwyczaj dzieje się bez jednej szprychy, wyłapał bym tę awarię bardzo szybko. 
Ledwo zdążyłem zlokalizować jeden defekt, a ponownie zacząłem słyszeć kolejne dziwne dźwięki. Tym razem było to tajemnicze popiskiwanie nasilające się na połatanych, nierównych drogach. Od razu pomyślałem o najgorszym czyli o ramie. Już raz, kilka lat temu mi pękła (swoje ważę), ale dzięki uprzejmości i nadzwyczajnym zdolnościom spawalniczym mojego kolegi Alberta, użytkuję ją do dziś. Szybkie oględziny na przystanku autobusowym, ale nic podejrzanego nie znalazłem. Cóż, trzeba jechać dalej. Irytujące popiskiwanie nie pozwalało mi w pełni cieszyć się ostatnim dniem jazdy. Na nierównościach bezradnie zwalniałem prawie do zera, ale to nie było rozwiązanie.
- myśl... myśl !!! - powtarzałem sobie w duchu. Niestety, niewiele to pomogło i dłuższy czas tak właśnie jechałem. Ostatecznie jednak doznałem olśnienia: - może coś się poluzowało ??? - zapytałem w duchu sam siebie. I znów na pobocze, gorączkowe sprawdzanie wszystkiego po kolei w poszukiwaniu denerwującego dźwięku. 

- miałem robione hamulce więc...- dedukowałem -...żeby dostać się do tylnego zacisku, musiał (mechanior) odkręcić bagażnik.

Rozumowanie okazało się słuszne. Poluzowała się dokładnie ta śrubka, którą Szymon musiał odkręcić by dostać się do tylnego hamulca. Dokręciłem pechową śrubę i już bez przeszkód, w błogiej ciszy mogłem kontynuować podróż. 

Jeżeli już mowa o awariach to jeszcze jedna, drobna się przydarzyła. Przedzierając się przez bezdroża Gór Sowich w poszukiwaniu cementu, urwałem przy bagażniku dolny zaczep służący do zamocowania sakwy - zdjęcie poniżej. 


Na szczęście żadna z wyżej wymienionych usterek nie przekreślała dalszej jazdy, w związku z czym, dnia szóstego, równo w południe szczęśliwie osiągnąłem metę ostatniego odcinka. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przed niespełna tygodniem startowałem. 

Dolny Śląsk - cyfry: 


Moja pętla zamknęła się ilością 671 kilometrów. Gdybym był cyborgiem i nie musiał jeść, pić, spać, zwiedzać, ani chodzić tam, gdzie nawet król chodzi piechotą - czytaj: nie musiałbym zatrzymywać się..., to pokonanie tego dystansu zajęło by mi dokładnie 38 godzin 49 minut i 55 sekund. Sumując wszystkie średnie prędkości z poszczególnych etapów i je uśredniając wychodzi na to, że w ciągu godziny pokonywałem 17,195 kilometra.  Najwyższa chwilowa prędkość maksymalna - 65,3 km/h.  Najdłuższy pokonany etap - 139,96 km/h
Na koniec najważniejsze: uwzględniając wszystkie moje turystyczne zachciewajki: bilety wstępu, łapówki, pamiątki, żarcie, trunki, noclegi, paliwo i datki na biednych - wydałem na moją sześciodniówkę łącznie - 279 zł. 


Treść była ciekawa ? Podziel się:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz :-)
Uwaga ! Na blogu działa spamowstrzymywacz (spam = linki do stron komercyjnych, komentarze typu "wspaniała stronka, zajrzyj na moją WWW", zaproszenia do udziału w konkursie itp.).